sobota, 31 grudnia 2011

Podsumowanie 2011 roku.

No dobra, czas podsumowania. Godz. 18.25 ostatniego dnia w roku. Czas najwyższy. To lecimy po kolei.
Zima okazała się dość ciężką porą roku, przynajmniej w kwestii naukowej. Ale po wielu wyczerpujących walkach, udało się zakończyć wszelkie zmagania. Jeśli chodzi o kwestię uczuciową - nic dodać, nic ująć ;)
Wiosna to dla mnie pora pogłębiania przyjaźni z Szyszką. Masa wypadów, jakichś dziwnych jazd, śmiechu, ale też poważnych i szczerych rozmów. Przyjemnie było znaleźć we Wro kolejną osobę, której można było zaufać.
Lato - praca w Moon Hostelu na recepcji. Wiele się nauczyłam, wynudziłam czasem trochę też. Jednak smak ciagłej pracy też poznałam. Sesja letnia została zaliczona w pierwszym terminie. Skoro jesteśmy przy najcieplejszej porze roku, nie sposób napisać o openerze. Kilka cudownych dni nad morzem sprawiło, że przez jakiś czas zapomniałam o prawdziwym życiu, bo wylądowałam w jakiejś bajce. Występ deadmau5a w Gdynii to spełnienie marzeń. I do dziś chcę więcej! Poza wypadem do Trójmiasta, przyszło mi trochę pochodzić po górach z mamą. Uświadomiło mi to, jak bardzo nie mam kondycji. W sierpniu, nadeszła pora przeprowadzki i pożegnania z Moniką. Ale z racji, że sytuacja mieszkaniowa zmieniła się na lepsze, to nawet nie ma co narzekać ;)
Jesień minęła pod znakiem powrotu na uczelnię. Ciężko zniosłam ten proces. Tym bardziej, że nagle wszystkie zajęcia były prowadzone tylko i wyłącznie w j. hiszpańskim. W listopadzie skończyłam 21 lat i czuję się staro, max.
Mamy grudzień. Koniec roku i powitanie kolejnego, 2012. Aż jestem ciekawa, co przyniesie. Nie musi być lepszy, niech będzie nawet taki sam ;)
Póki co, życzę wszystkim prosto z ciepłego Gdańska, Szczęśliwego Nowego Roku!

czwartek, 8 grudnia 2011

I'm still waiting for the snow to fall

Troszkę zaniedbałam pisanie tu. Jak większość innych spraw. I pomimo, że nie mam jakichś wielkich refleksji, to popiszę coś, bo taką mam ochotę.
Listopad, jak co roku, był miesiącem dającym mi w kość. A powinnam go wielbić. W końcu, moje urodziny. Cóż, równowaga w przyrodzie musi być.
Mamy grudzień. Śniegu nie widać. A ja chętnie popatrzyłabym na spadające z nieba śnieżynki i się wewnętrznie uspokoiła. Tak, padający śnieg mnie uspakaja. Chyba, że mi zacina prosto w oczy, wtedy efekt jest przeciwny. Chętnie wybrałabym się na narty. Negatywną energię, zmieniłabym na pozytywną. Nic mi w tym tak nie pomaga jak właśnie narty. Śniegu, zapraszam na ziemię! Za kilka tygodni pewnie zmienię śpiewkę, ale to przecież cała ja.

poniedziałek, 31 października 2011

Children

Nigdy nie lubiłam dzieci. Wie o tym każdy, kto mnie zna. Zawsze było "dzieci? blee". Teraz? Uważam, że nie ma bardziej uroczych stworzeń na świecie.
Mój świat wywrócił się do góry nogami. Sprawiło to dwóch małych chłopczyków, którzy skradli mi serce na amen.
Jeden z nich, Sebastian, który ma 10,5 miesięcy sprawia najwięcej radochy. Wymaga wiele uwagi, ciągle się śmieje i wszystkiego chce sam spróbować. Jego urok tkwi w jego urodzie, bo jest małą mieszanką rasową. Piękne, duże brązowe oczy i ich ciemna oprawa, opalona skórka... i różowe usteczka. Istny Aniołek, za którym będę strasznie mocno tęsknić, kiedy wróci do domu.
Kolejny z maluchów to Maksiu, który ma lekko ponad 2 miesiące i którego jestem chrzestną. Maleństwo podbiło moje serce swoimi jasnymi oczami i niesamowitą delikatnością. A kiedy zaczął się uśmiechać... świat jakby stał się lepszym miejscem. No i to niesamowite uczucie, kiedy trzymasz na rękach tak małe stworzenie... świadomość, że ono jest bezbronne i to, z jak nieopisaną ufnością patrzy na Ciebie. Największy twardziel wymięka, wiem co mówię.
Zadziwiające, jak mały człowieczek potrafi przewartościować całe życie człowieka. Wiem jedno. Już nigdy nie powiem, że nie lubię dzieci :)

sobota, 10 września 2011

Dreams - past and present

Film Woody'ego Allena "O północy w Paryżu" otworzył mi oczy na kilka spraw. Jak to zawsze ja, musiałam znaleźć jakieś 'drugie dno' w filmie.
Marzenia. Z biegiem czasu mogą zniknąć, ulec 'przeterminowaniu' czy ogólnym zmianom... ale są też takie, które zawsze pozostaną czymś upragnionym.
Kiedyś marzyły mi się ciągłe podróże, zwiedzanie świata, poznawanie nowych kultur, zwyczajów, religii i języków obcych. Piękna wizja, nie? No właśnie już nie. Taki tryb życia oznacza samotność, więc dziękuję, nie skorzystam.
Marzyły mi się też studia za granicą, najlepiej na Sorbonie w Paryżu. Przeszkód ku temu teoretycznie nie było, bo rodzina to jakoś przełknęła, a moja szkoła umożliwiała mi studia we Francji, bez żadnego problemu. Gdyby nie pewne sprawy, które miały początek zimą na przełomie 2009/2010r., możliwe, że pisałabym tego bloga z Paryża czy innego, francuskiego miasta. Czy żałuję? Nie, bo to, co mam tu, nie zamieniłabym na nic innego. Choć ze zwykłej ludzkiej ciekawości, czasem zastanawiam się, jakby to było tam...
W wieku 13-15 lat, marzyły mi się Stany Zjednoczone. Chciałam tam mieszkać jak nigdzie indziej. Teraz widzę, że mentalnie, nie pasuję do tamtego społeczeństwa. Co więcej, nie chcę pasować. Nic już w tym temacie nie dodam.
To takie największe marzenia z przeszłości. Te teraźniejsze, są skomniejsze, według mnie. Chciałabym spędzić całe życie z ukochaną osobą, budować z nią przyszłość, realizować wspólne plany i marzenia. Chciałabym mieć dobrą pracę, która pozwoli na dobre zarobki, ale nie odbierze mi życia osobistego. Chciałabym, aby przyjaciele po prostu przy mnie byli. Marzy mi się spokojne, acz szczęśliwe życie z moją Drugą Połówką.
Mówią, że kto mało od życia wymaga, ten mało od niego dostaje. Bzdura. Ja Wam jeszcze pokażę ;)

Everybody's changing
And I don't feel the same

niedziela, 21 sierpnia 2011

WrocLove

Wiele razy było o Krakowie. Można by było pomyśleć, że poza grodem Kraka, żadne miasto dla mnie nie istnieje, a Wrocław to jakiś przysłowiowy "wypadek przy pracy". Nic bardziej mylnego.
Powiem jedno: Wrocław to miasto, w którym można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Mogłabym nawet zaryzykować stwierdzeniem, że moja skromna osoba jest tego żywym dowodem. Pomijając chwilowe awersje do tego miasta z przyczyn stricte osobistych, uważam, że lepiej wybrać nie mogłam. Oprócz wielu cennych nowych znajomości, jakiejś namiastki niezależności, spotkało mnie coś najpiękniejszego w życiu. Tu, we Wrocławiu, który miłość ma nawet w swojej angielskiej nazwie ;)
Duży rynek, pięknie wkomponowane kamieniczki, słynne krasnale na każdym kroku, studencka Wyspa Słodowa, romantyczny i bardzo klimatyczny Ostrów Tumski, równie romantyczna Pergola i położony obok Park Szczytnicki, który zimą ma w sobie niesamowitą magię. To nie wszystko, wiadome. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że z dnia na dzień coraz lepiej mi się tu bytuje. I cokolwiek by nie powiedzieć na temat środków komunikacji miejskiej czy innych kwestii, które mogą zirytować niemal każdego obywatela Wrocławia, to miasto ma w sobie to 'coś', czego nie znalazłam w żadnym innym.
Tak oto żyję w rozdarciu między dwoma najpiękniejszymi miastami w Polsce. Choć, na dzień dzisiejszy w moim osobistym rankingu, to Wrocław jest moim no. 1.

piątek, 8 lipca 2011

The best of... last week

Można powiedzieć, że prawie ostatni tydzień należał do jednych z najlepszych w moim życiu. A zaczęło się to tak...

3 lipca, niedziela. Przyjazd do Gdańska, ogromne rozczarowanie hostelem, nerwy i w końcu znalezienie naprawdę fajnego hotelu o nazwie Gryf, w którym potem działo się, oj działo ;) Sam Gdańsk też specjalnie nie zachwyca. Za to, z pewnością rozśmiesza, choćby nazwami dzielnic. Dajmy na to, takie Jelitkowo... to bije wszystko. Na pewno, ogromną zaletą Gdańska jest fakt, że leży blisko Sopotu, przez który kursują co kilka minut SKMki. I jeszcze jedno! Jak będziecie w Gdańsku, odwiedźcie restaurację Billy's - pyyyszne rybki i syte, smaczne jedzonko.
Powracając jednak do 3 lipca, dzień jak nie co dzień. Z prostego powodu - Opener! Koncerty niesamowite, artyści nieprzeciętni, atmosfera wręcz nie do ogarnięcia. Kto był, ten wie. Sam fakt, że w strefie gastronomicznej można było zjeść sushi, to już coś. Nie wspomnę o fakcie, że nawet w kiblach toi toi unosił się świeży zapach (tak, zapach, nie nieznośny smród). A przynajmniej tak było na początku ;) 
The Wombats, James Blake, Hurts, M.I.A. i... Deadmau5! To moje główne gwiazdy tamtego wieczoru. The Wombats, pomimo tego, że specjalnie nie wielbię ich muzyki, to fantastycznie rozruszali publiczność. Mieli radość z grania, a my mieliśmy radość z słuchania i oglądania ich w akcji - dopełnienie niemal idealne. James Blake - ten pan niemałą rolę odgrywa w całokształcie wypadu nad polskie morze ("why don't you call me?"). Co do samego występu... czysta perfekcja. Pianino, przystojny James ze swoim urzekającym wokalem + bity dubstepowe. Kto nie słyszał, ma czego żałować. Hurts - kolejny znaczący zespół w całej naszej wycieczce ("Stay"). Ich występ był najbardziej jadący po emocjach. Ale był piękny... niezaprzeczalnie. Chociaż akustyk na początku dał przysłowiowej dupy. M.I.A. - tu zdania podzielone. Jedni powiedzą, że to był jeden z najgorszych występów artystki, drudzy orzekną, że było wręcz przeciwnie. Moje zdanie w tym temacie brzmi tak: tego na trzeźwo nie dało się ogarnąć. Poprze mnie w tym zapewne rzesza osób jarających trawę na jej występie ;) Deadmau5 - mój mistrz muzyki elektronicznej. Pierwszy rząd, porąbani ludzie... trzeba było się ewakuować. Właściwie, to tylko publiczność była żałosna. Co do samej Myszki - złego słowa nie dam powiedzieć. Pomimo zajebistego zmęczenia, spowodowanym 40h bez snu, słuchanie go na żywo skutecznie zastąpiło mi łóżko i sen. Kiedy opuszczałyśmy teren Kosakowa, na niebie robiło się coraz jaśniej.

Dalsze dni mijały pod znakiem słodkiego chilloutu. Sopot - najpiękniejsze miasto z całego trójmiasta. Molo, plaża, morze i świetne towarzystwo - bezcenna sprawa. Gdynia... ja tam osobiście ją i tak lubię. Zapewne dlatego, że masę fajnego czasu w swoim życiu tam spędziłam, więc pomimo absurdu pewnych sytuacji, typu kibel na fotokomórkę, to i tak darzę to miasto jakąś tam sympatią. Rozpisałabym się więcej na temat tego, jak to mi cudownie było na tych mini wakacjach. Ale najsłodszą resztę zostawię dla siebie ;)

A teraz, małe podsumowanie:
- piosenki wyjazdu: James Blake - "Why Don't You Call Me?"; Hurts - "Stay"; Deadmau5 - "Bad Selection"; M.I.A. - "Hussel".
- miasto wyjazdu: Tczew (czytaj: Ty-czew). Nie pytajcie, skąd się to wzięło ;)
- mina wyjazdu: szokłam. Niestety, nie pokażę.

Bajka <3

I tak btw: ja bym od razu... ^^

czwartek, 30 czerwca 2011

Volleyball

Jak dla mnie, ten sport zawsze będzie trącił magią. Szczególnie, mam na myśli siatkówkę w wydaniu mężczyzn: dynamizm, szybka i mocna gra, silne ataki i zagrywki. Poza tym, każda kobieta przyzna, że jest na co popatrzeć ;)
Moje zamiłowanie do tego sportu narodziło się dzięki dziewczynie, która niegdyś była moją przyjaciółką. I pomimo tego, że obecnie nie jesteśmy w częstym kontakcie, na pamiątkę naszej znajomości została mi siatkówka - moja prywatna odskocznia od całego świata. Przez te 2-3 godziny liczy się tylko piłka w grze, to, co się dzieje na boisku, ukochany zespół i dobra zabawa. Wszystko inne zostaje poza halą.
Obecnie, rozgrywają się mecze Ligii Światowej. Wczoraj, miałam szczęście przypomnieć sobie, jak to jest, bawić się w katowickim Spodku na meczu naszej reprezentacji. Uczucie nie do opisania. Każdy, absolutnie każdy, kto raz poczuje atmosferę meczu LŚ na żywo, długo jeszcze jest pod jej czarem. Co dla mnie w tym wszystkim jest najpiękniejsze? Myślę, że poczucie jedności kibiców - wszyscy mają wspólny cel. Jednak jest coś, co sprawia, że łzy człowiekowi napływają do oczu - odśpiewany hymn acapella, kiedy na całym obiekcie słychać tylko wspólny śpiew kibiców. Magia. I gwarantuję, że są to jedne z najprzyjemniejszych czarów, pod jakimi się kiedykolwiek znalazłam :)

niedziela, 1 maja 2011

Le temps qui compte

Człowiek zwykle patrzy w dwóch kierunkach: przeszłość bądź przyszłość. Rzadko kiedy, potrafimy się skupić na tym, co jest "tu i teraz". A jak się okazuje, takie właśnie podejście może być zbawienne w skutkach. Pod warunkiem, że istnieją odpowiednie proporcje. Jak we wszystkim, zresztą.
Przeszłość - jakakolwiek by ona nie była, pozostanie na zawsze niezmieniona. Można się z nią pogodzić i wyciągnąć z niej wnioski, bądź wciąż patrzeć wstecz, zapominając o wszystkim dookoła. Co lepsze? Odpowiedź jest dość prosta, jak mniemam.
Teraźniejszość - to właśnie moment, w którym czytasz do zdanie. Za sekundę przejdzie to do przeszłości. Zadziwiające, że pewne sprawy, które kiedyś były 'teraźniejszością' i wydawały się być kompletnie nieistotne, w perspektywie przeszłości, mogą okazać się czymś niezwykle ważnym. Zapewne każdy może w tym wypadku sypać przykładami ze swojego życia jak z rękawa. Samo życie chwilą, to dość ważna i przydatna umiejętność. Pod warunkiem, że mamy w głowie wnioski po popełnionych błędach w przeszłości. I jest świadomość, że każdy czyn niesie za sobą pewne konsekwencje.
Przyszłość - jedna, wielka nieodgadniona. Często składa się z nieprzewidzianych zwrotów, które okazują się rzutować na dalszą perspektywę czasową. Co więcej, pewne sytuacje, które miały miejsce w przeszłości lub mają w teraźniejszości, mogą wpływać na dalszy ciąg życia... czyli całą przyszłość. Jednak, nie ma się co rozwodzić na ten temat. W końcu przyszłość to odwieczna zagadka.
3 różne perspektywy czasowe: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Takie różne... a tak ze sobą ściśle związane.

sobota, 2 kwietnia 2011

"La science de la vie"

Nad Krakowem rozwodziłam się na tym blogu już nie jeden raz. Mimo to, po raz kolejny podejmę ten temat. Tym razem, z nieco innej perspektywy.

Dziś (a raczej już wczoraj), dane mi było spotkać się z osobami, z którymi spędziłam kilka lat swojego życia. Miejsce spotkania: Jubilat, tuż przy moim LO. Witając się ze znanymi mi twarzami, poczułam wewnętrzny napływ niesamowitej radości. Przez chwilę, znów byliśmy grupką znajomych podążających do szkoły. Już jako absolwenci, nie uczniowie. Dziwne to było uczucie, choć całkiem przyjemne. Weszliśmy do środka, a tuż przy wejściu czekała na nas nasza matematyczka, którą ceniliśmy sobie ponad wszystko. Przez wszystkie lata naszej edukacji, ona przekazała nam najwięcej. Nie mówię tylko o programie nauki, jaki z nami realizowała przez te lata. Do tej pory pamiętam sytuacje, w których było nam wstyd czegoś nie wiedzieć na matematyce. I to tylko dlatego, że zawód na twarzy pani Adamskiej sprawiał, iż największemu 'olewatorowi' robiło się głupio. Pożegnaliśmy ją pięknie... jak żadnego innego nauczyciela. Nie zapomnę ani jej, ani jej łez i wzruszenia, kiedy nadszedł koniec roku szkolnego. Jej lekcje, wykłady na różne tematy i wspólny Comenius... wszystko to, pozostanie w mojej głowie na zawsze.
Wchodząc po schodach, wpadliśmy na naszą polonistkę. Pani Kapała, jak zawsze uradowana i (muszę to powiedzieć) fałszywie słodka, niemal każdego wyściskała. Nasze miny? Zapewne bezcenne. Z nią też wiele przeszliśmy. W I klasie - siała wśród nas postrach. Na dobrą sprawę uczyliśmy się polskiego, polskiego i tylko polskiego. Pomimo faktu, że byliśmy w klasie matematyczno-przyrodniczej. Ale to nic. W II klasie, zaczynało się robić już wiele luźniej. A III? Na każdej lekcji teksty: Jezu, wy nie zdacie tej matury!; bądź: Nie zdążymy z materiałem, nie zdacie mi tego!. Z materiałem nie zdążyliśmy, na wysłuchiwanie jej historyjek o maturalnych ściągach czas mieliśmy, ale maturę i tak zdaliśmy. Chwała Bogu.
Kolejna osobistość szkolna, to pani dyrektor. Kobieta, która zna z imienia i nazwiska niemal każdego ucznia. A na pewno wszystkich, którzy są w klasie maturalnej. Chwilka rozmowy, jak zawsze - konkretnej, choć nieco flegmatycznej.
Podążając dalej, natknęliśmy się na panią Pamułę - naszą byłą wychowawczynię. Jak zawsze, ciepło nas przywitała, wyściskała, z zainteresowaniem słuchała opowieści o naszym obecnym życiu i o planach na przyszłość. Doskonale wiedziała, kto gdzie trafił z naszej klasy i czym się zajmuje. Kobieta ciepła, choć też nam dawała nieźle popalić. Nic wam się nie stanie, jak czasem zarwiecie nockę dla nauki - powiedział biolog. Nie wspominając o jej lekcjach i charakterystycznym akcencie francuskim (o ile to był francuski, w ogóle): Biologie, c'est la science de la vie - to było motto naszej nauki, o tak. O niej, można by się rozpisywać w nieskończoność. W końcu to bardzo charakterystyczna postać tej szkoły.
Idąc dalej, wchodzimy do sali informatycznej, gdzie siedział sobie pan Sarzyński. I tu, jak zawsze, spokojnie usiedliśmy, pożartowaliśmy, wysłuchaliśmy najnowszych plotek dotyczących szkoły i jej pracowników oraz tego, jak to obecne klasy są słabe, w porównaniu do naszego rocznika. Ten to zawsze wiedział jak zacząć gadkę, żeby każdy wyszedł na następną lekcję z bananem na twarzy. A same nasze lekcje infomatyki ograniczały się do umiejętności korzystania z internetu. I oczywiście, Excel i PowerPoint znać trzeba było.
Schodząc w dół, wpadliśmy na panią Konsek. Kobieta - legenda. Niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Przed maturą ustną dwujęzyczną, każdy się jej panicznie bał. Zresztą, nawet podczas lekcji siała atmosferę paraliżującego strachu. Do tego stopnia, że każdy z nas bał się usta otworzyć, żeby cokolwiek z siebie wydusić. Jej oczy i wzrok można było spokojnie porównać do Bazyliszka. Przynajmniej tak było. Bo dziś, tryskała dobrym humorem, żartowała z nami, rozmawiała jak z dobrymi znajomymi. Całkiem ciekawe i mocno zaskakujące doświadczenie, dla każdego z nas.
Kiedy udało nam się w końcu opuścić mury naszej szkoły, udaliśmy się na "studenckie" piwo. Posiedzieliśmy, pośmialiśmy się do łez... czas zleciał jak szalony. Zadziwiające, jak po rocznej przerwie, dobrze się z nimi dogadywałam. I oczywiście, postanowiliśmy zrobić powtórkę. Tak pozytywnych wypadów powinno być zdecydowanie więcej. Jak zwykle, Michaś był najbardziej pociesznym człowiekiem w całym towarzystwie. Jego mi chyba najbardziej brakuje... kogoś, kto samym sobą potrafi z dnia pełnego obowiązków uczynić dzień, w którym nigdy nie powiewa nudą. Nawet żarty Krzyśka osiągnęły lepszy poziom. Choć dwuznacznych tekstów sobie i tak nie odpuszcza.
Pożegnaliśmy się i z ogromnym uśmiechem udałam się na do empiku na rynku. Weszłam z zamiarem kupna płytki "Random Album Title" Deadmau5a. Nie było. Wyszłam za to z płytką Dash Berlin, której szukałam rok temu jak wariatka, bo nigdzie nie była dostępna.

Co do samego Krakowa... w towarzystwie dobrze znanych mi ludzi, poczułam się tu niemal jak w domu. Jak w domu, w którym panuje radość i atmosfera zabawy. Ponadto, starałam się popatrzeć na to miasto z perspektywy kogoś, kto nijak z Krakowem związany nie jest. I muszę powiedzieć, ujęło mnie to miasto. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Przez chwilę nawet doszłam do wniosku, że faktycznie trzeba być szalonym, żeby wyjechać na studia z Krakowa do Wrocławia. Cóż, sama chciałam. Wyboru nie żałuję, choć widzę, że moje więzy z tym miastem są silniejsze niż przypuszczałam.
I teraz tak obiektywnie, z codzienną sprawą. Jak na mój gust, krakowskie mpk powinno być wzorem dla innych miast. I tu, ślę szczere gratulacje dla pana Majchrowskiego. Tak trzymać! :)

piątek, 18 marca 2011

Come undone

Zadziwiające, jak ze szczytu 'sinusoidy' życiowej można zlecieć na sam dół. Oczywiście powoli, stopniowo, ledwo zauważalnie...
Przyjaciele. Od listopada coraz dotkliwiej odczuwam ich nieobecność. Te relacje nie są już zdrowe i wyważone. Szczególnie w jednym przypadku, wydaje mi się, że spełniam rolę prywatnej psychoteraupetki. O ile nie niańki. Nie potrafię w tym dłużej tkwić. Tak jak w innych "przyjaźniach", które zatraciły swoje granice normalności. Nowi ludzie? Znajomi, koledzy i koleżanki. I współlokatorka, której jako jedynej mogę wiele powiedzieć. Ale przyjaźń? Na dzień dzisiejszy, nie wiem, co to jest. Dziwnie mi z tym, bo zawsze jednak był ktoś obok. A dziś? Pora radzić sobie samemu.
Rodzina. Ciągła presja, niemal pod każdym kątem. A to nauka, życie osobiste, zajęcia dodatkowe. Rozumiem, że chcą dobrze. Tylko te działania raczej nie przynoszą oczekiwanego, pozytywnego skutku.
Nauka. Odczuwam bolesny brak motywacji i (na moje nieszczęście) ogromną niechęć do języka hiszpańskiego, który studiuję. Nie potrafię się skupić, zachęcić do nauki czy nawet do chodzenia na zajęcia. Francuski? Brakuje mi go. Widocznie nie na tyle, żebym wykonała zaledwie jeden telefon i zaczęła na niego chodzić. Angielski? Całkiem spoko, pod warunkiem, że traktuję go jako odskocznię od codzienności. Spełnia to swoją rolę, przynajmniej tyle dobrego. Ponadto, ciągle mam poczucie, że robię coś poniekąd wbrew sobie. Jak widać, ciągle szukam swojej drogi.
Reszta... nawet nie będę wspominać.

wtorek, 15 lutego 2011

Valentine's Day

Walentynki. Jeden z najbardziej komercyjnych dni w roku. Nigdy go nie lubiłam, nie lubię i pewnie lubić nie będę. Miłość, moi drodzy, powinno się okazywać codziennie. A te wszystkie słodkie obietnice i zapewnienia? I tak zwykle okazują się być tylko słodkimi kłamstwami.

Miłość. Rozpisywać się można o niej w nieskończoność. Podzielić na różne rodzaje, zaklasyfikować, a nawet rozpisać rekacje chemiczne, jakie zachodzą w organiźmie człowieka pod jej wpływem.
Gdyby przyszło mi jakkolwiek wytłumaczyć, czym dla mnie jest miłość, miałabym z tym niebywały problem. Bo jak słowami ująć uczucie, którego rozumem nie da się pojąć?

Z racji, że refleksje mnie dzisiaj od rana nie opuszczają, może gdyby tak popatrzeć na 14 lutego nie jako na "dzień zakochanych", a po prostu "dzień miłości"...? Miłość to przecież nie tylko uczucie, jakim się darzy ukochaną osobę. Są też przyjaciele, rodzina... Pasja, która życiu nadaje kolorów. Przyroda, która potrafi wprawić w zachwyt. Ludzie, szczególnie te rzadko spotykane "perełki", które zawsze oferują bezinteresowną pomoc i po prostu są.
"Dzień Miłości". Myślę, że tego dnia byłoby zdecydowanie mniej nieszczęśliwych osób na świecie.

niedziela, 23 stycznia 2011

Summerends Tour

Sublim. Nie od dziś twórczość tego zespołu jest mi znana. Jednak z pewnością, od dziś, wiele się zmieniło, jeśli chodzi o moje postrzeganie ich - zarówno jako muzyków jak i tego, co tworzą.
Cieszę się, że trafiłam dziś do Klubu Alive i uczestniczyłam w najbardziej kameralnym koncercie, na jakim miałam przyjemność być.
Support - zespół Lee Monday. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałam, ale już pierwsze brzmienia podczas ich występu pozwoliły mi stwierdzić, że zespół zdecydowanie jest godny uwagi. Jednak, do rzeczy.
Gwiazda wieczoru - Sublim. Idealnie dograne nuty, kojący głos wokalisty... to wszystko było mi znane tylko z płyty. Co by nie powiedzieć, panowie z pewnością nie zawiedli. Wręcz przeciwnie, zaskoczyli zapewne niejednego swoją spontanicznością, charyzmą i, rzecz jasna, muzyką. Dystans między zespołem a publicznością niemal nie istniał. Atmosfera była nieziemska, a kontakt z muzykami nie był niczym ograniczony. Powiedzmy to sobie szczerze - było idealnie :)
Sferę emocjonalną pominę. Aczkolwiek utwory takie jak "Nie będzie więcej tak" czy "Scalić nas" zrobiły na mnie ogromne wrażenie, nie ma co ukrywać. Zresztą, nie ma się co dziwić.
Miło było osobiście poznać członków zespołu, chwilkę porozmawiać z basistą, Patrykiem. Normalni, wyluzowani ludzie. To się bardzo ceni. Usłyszeć ich granie na żywo - polecam każdemu, bez żadnego zawahania.

To był jeden z tych dni, które z chęcią mogłabym powtórzyć. Coś niesamowitego.