sobota, 2 kwietnia 2011

"La science de la vie"

Nad Krakowem rozwodziłam się na tym blogu już nie jeden raz. Mimo to, po raz kolejny podejmę ten temat. Tym razem, z nieco innej perspektywy.

Dziś (a raczej już wczoraj), dane mi było spotkać się z osobami, z którymi spędziłam kilka lat swojego życia. Miejsce spotkania: Jubilat, tuż przy moim LO. Witając się ze znanymi mi twarzami, poczułam wewnętrzny napływ niesamowitej radości. Przez chwilę, znów byliśmy grupką znajomych podążających do szkoły. Już jako absolwenci, nie uczniowie. Dziwne to było uczucie, choć całkiem przyjemne. Weszliśmy do środka, a tuż przy wejściu czekała na nas nasza matematyczka, którą ceniliśmy sobie ponad wszystko. Przez wszystkie lata naszej edukacji, ona przekazała nam najwięcej. Nie mówię tylko o programie nauki, jaki z nami realizowała przez te lata. Do tej pory pamiętam sytuacje, w których było nam wstyd czegoś nie wiedzieć na matematyce. I to tylko dlatego, że zawód na twarzy pani Adamskiej sprawiał, iż największemu 'olewatorowi' robiło się głupio. Pożegnaliśmy ją pięknie... jak żadnego innego nauczyciela. Nie zapomnę ani jej, ani jej łez i wzruszenia, kiedy nadszedł koniec roku szkolnego. Jej lekcje, wykłady na różne tematy i wspólny Comenius... wszystko to, pozostanie w mojej głowie na zawsze.
Wchodząc po schodach, wpadliśmy na naszą polonistkę. Pani Kapała, jak zawsze uradowana i (muszę to powiedzieć) fałszywie słodka, niemal każdego wyściskała. Nasze miny? Zapewne bezcenne. Z nią też wiele przeszliśmy. W I klasie - siała wśród nas postrach. Na dobrą sprawę uczyliśmy się polskiego, polskiego i tylko polskiego. Pomimo faktu, że byliśmy w klasie matematyczno-przyrodniczej. Ale to nic. W II klasie, zaczynało się robić już wiele luźniej. A III? Na każdej lekcji teksty: Jezu, wy nie zdacie tej matury!; bądź: Nie zdążymy z materiałem, nie zdacie mi tego!. Z materiałem nie zdążyliśmy, na wysłuchiwanie jej historyjek o maturalnych ściągach czas mieliśmy, ale maturę i tak zdaliśmy. Chwała Bogu.
Kolejna osobistość szkolna, to pani dyrektor. Kobieta, która zna z imienia i nazwiska niemal każdego ucznia. A na pewno wszystkich, którzy są w klasie maturalnej. Chwilka rozmowy, jak zawsze - konkretnej, choć nieco flegmatycznej.
Podążając dalej, natknęliśmy się na panią Pamułę - naszą byłą wychowawczynię. Jak zawsze, ciepło nas przywitała, wyściskała, z zainteresowaniem słuchała opowieści o naszym obecnym życiu i o planach na przyszłość. Doskonale wiedziała, kto gdzie trafił z naszej klasy i czym się zajmuje. Kobieta ciepła, choć też nam dawała nieźle popalić. Nic wam się nie stanie, jak czasem zarwiecie nockę dla nauki - powiedział biolog. Nie wspominając o jej lekcjach i charakterystycznym akcencie francuskim (o ile to był francuski, w ogóle): Biologie, c'est la science de la vie - to było motto naszej nauki, o tak. O niej, można by się rozpisywać w nieskończoność. W końcu to bardzo charakterystyczna postać tej szkoły.
Idąc dalej, wchodzimy do sali informatycznej, gdzie siedział sobie pan Sarzyński. I tu, jak zawsze, spokojnie usiedliśmy, pożartowaliśmy, wysłuchaliśmy najnowszych plotek dotyczących szkoły i jej pracowników oraz tego, jak to obecne klasy są słabe, w porównaniu do naszego rocznika. Ten to zawsze wiedział jak zacząć gadkę, żeby każdy wyszedł na następną lekcję z bananem na twarzy. A same nasze lekcje infomatyki ograniczały się do umiejętności korzystania z internetu. I oczywiście, Excel i PowerPoint znać trzeba było.
Schodząc w dół, wpadliśmy na panią Konsek. Kobieta - legenda. Niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Przed maturą ustną dwujęzyczną, każdy się jej panicznie bał. Zresztą, nawet podczas lekcji siała atmosferę paraliżującego strachu. Do tego stopnia, że każdy z nas bał się usta otworzyć, żeby cokolwiek z siebie wydusić. Jej oczy i wzrok można było spokojnie porównać do Bazyliszka. Przynajmniej tak było. Bo dziś, tryskała dobrym humorem, żartowała z nami, rozmawiała jak z dobrymi znajomymi. Całkiem ciekawe i mocno zaskakujące doświadczenie, dla każdego z nas.
Kiedy udało nam się w końcu opuścić mury naszej szkoły, udaliśmy się na "studenckie" piwo. Posiedzieliśmy, pośmialiśmy się do łez... czas zleciał jak szalony. Zadziwiające, jak po rocznej przerwie, dobrze się z nimi dogadywałam. I oczywiście, postanowiliśmy zrobić powtórkę. Tak pozytywnych wypadów powinno być zdecydowanie więcej. Jak zwykle, Michaś był najbardziej pociesznym człowiekiem w całym towarzystwie. Jego mi chyba najbardziej brakuje... kogoś, kto samym sobą potrafi z dnia pełnego obowiązków uczynić dzień, w którym nigdy nie powiewa nudą. Nawet żarty Krzyśka osiągnęły lepszy poziom. Choć dwuznacznych tekstów sobie i tak nie odpuszcza.
Pożegnaliśmy się i z ogromnym uśmiechem udałam się na do empiku na rynku. Weszłam z zamiarem kupna płytki "Random Album Title" Deadmau5a. Nie było. Wyszłam za to z płytką Dash Berlin, której szukałam rok temu jak wariatka, bo nigdzie nie była dostępna.

Co do samego Krakowa... w towarzystwie dobrze znanych mi ludzi, poczułam się tu niemal jak w domu. Jak w domu, w którym panuje radość i atmosfera zabawy. Ponadto, starałam się popatrzeć na to miasto z perspektywy kogoś, kto nijak z Krakowem związany nie jest. I muszę powiedzieć, ujęło mnie to miasto. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Przez chwilę nawet doszłam do wniosku, że faktycznie trzeba być szalonym, żeby wyjechać na studia z Krakowa do Wrocławia. Cóż, sama chciałam. Wyboru nie żałuję, choć widzę, że moje więzy z tym miastem są silniejsze niż przypuszczałam.
I teraz tak obiektywnie, z codzienną sprawą. Jak na mój gust, krakowskie mpk powinno być wzorem dla innych miast. I tu, ślę szczere gratulacje dla pana Majchrowskiego. Tak trzymać! :)