piątek, 18 marca 2011

Come undone

Zadziwiające, jak ze szczytu 'sinusoidy' życiowej można zlecieć na sam dół. Oczywiście powoli, stopniowo, ledwo zauważalnie...
Przyjaciele. Od listopada coraz dotkliwiej odczuwam ich nieobecność. Te relacje nie są już zdrowe i wyważone. Szczególnie w jednym przypadku, wydaje mi się, że spełniam rolę prywatnej psychoteraupetki. O ile nie niańki. Nie potrafię w tym dłużej tkwić. Tak jak w innych "przyjaźniach", które zatraciły swoje granice normalności. Nowi ludzie? Znajomi, koledzy i koleżanki. I współlokatorka, której jako jedynej mogę wiele powiedzieć. Ale przyjaźń? Na dzień dzisiejszy, nie wiem, co to jest. Dziwnie mi z tym, bo zawsze jednak był ktoś obok. A dziś? Pora radzić sobie samemu.
Rodzina. Ciągła presja, niemal pod każdym kątem. A to nauka, życie osobiste, zajęcia dodatkowe. Rozumiem, że chcą dobrze. Tylko te działania raczej nie przynoszą oczekiwanego, pozytywnego skutku.
Nauka. Odczuwam bolesny brak motywacji i (na moje nieszczęście) ogromną niechęć do języka hiszpańskiego, który studiuję. Nie potrafię się skupić, zachęcić do nauki czy nawet do chodzenia na zajęcia. Francuski? Brakuje mi go. Widocznie nie na tyle, żebym wykonała zaledwie jeden telefon i zaczęła na niego chodzić. Angielski? Całkiem spoko, pod warunkiem, że traktuję go jako odskocznię od codzienności. Spełnia to swoją rolę, przynajmniej tyle dobrego. Ponadto, ciągle mam poczucie, że robię coś poniekąd wbrew sobie. Jak widać, ciągle szukam swojej drogi.
Reszta... nawet nie będę wspominać.